Przełamując STEREOTYPY
Z MARIUSZEM SUROSZEM, polskim pisarzem i historykiem mieszkającym w Pradze, onegdaj współpracującym z Fundacją przy jednej z „Traklowskich” książek, rozmawia Janusz Mika

Fot. Janusz Mika
– Dlaczego zdecydowałeś się wyjechać na stałe z Krakowa do Pragi?
– W 2010 ukazała się pierwsza moja książka „Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów”, która odniosła sukces, czyli została dobrze przyjęta przez krytykę, a co ważniejsze i przez czytelników! Wydawnictwo zaproponowało mi napisanie drugiej. Na wydanie „Pepików” zdecydowali się także Czesi. Doszedłem wtedy do wniosku, że jest to najlepszy moment, aby przenieść się do Pragi, miasta, które zawsze lubiłem. Decyzję podjąłem szybko, gdyż w Krakowie nic mnie właściwie nie trzymało. Już w Pradze – pobrawszy wcześniej zaliczkę – skończyłem drugą książkę („Ach, te Czeszki”) i podpisałem umowę na trzecią.
– Mimo Twojego czechofilstwa, wejście w nowe środowisko literackie, musiało być trudnym doświadczeniem.
– Oj, nie uważam się za czechofila. Czechofile z małym wyjątkiem to ludzie, których zachwyca tu wszystko i bezkrytycznie akceptuję rzeczy, które w Polsce by och raziły. Ich komentarz zazwyczaj brzmi: ach, to takie czeskie. Niczego nie wyjaśnia, ale ich zdaniem wskazuje na jakiś niesprecyzowany luźny stosunek do życia. A to jest bardzo powierzchowne i często nieprawdziwe. A ludzie piszący w Czechach to indywidualiści, ale być może młodsi tworzą tzw. środowisko. Ci w moim wieku, po prostu robią swoje. Kilku pisarzy poznałem przed przeprowadzką; np.Miloša Doležala w Alchemii, gdzie miał wieczór autorski. Swoją drogą niedawno spędził miesiąc na stypendium literackim w Krakowie. Po powrocie do Pragi spotkaliśmy się na ulicy. Miloš rozłożył ręce i przywitał mnie stwierdzeniem, a może zamówieniem: „Zestaw surówek”. Przed wyjazdem poinstruowałem go, co ma w Krakowie zobaczyć i powiedziałem gdzie ma jeść. Wrócił zachwycony, a że w jego ojczyźnie je się mało warzyw został uwiedziony przez naszą kuchnię i owe surówki.
Kilkoro pisarzy czeskich poznałem na festiwalu literackim w Niemczech. M.in. Radkę Denemarkovą, której twórczość cenię bardzo wysoko i która trochę pomogła mi zintegrować się z nowym środowiskiem. Nie znaczy to jednak, że czuję się jego częścią; czasami po prostu spotykamy się na gruncie towarzyskim.
– Odnalazłeś się jednak w nowej rzeczywistości. Czy nie jest tak, że gdyby Twoje książki nie traktowały o Czechach, ich historii, problemach, mógłbyś zostać tu niezauważony?
– Myślę, że tak. Czesi są – w dużym stopniu – skoncentrowani na sobie. Dlatego otwierają szeroko oczy, gdy opowiadam im, że w Polsce świetnie sprzedają się książki np. o Albanii czy Urugwaju. Może to dziwić, ale jesteśmy w porównaniu z konserwatywnymi Czechami bardzo otwarci, ciekawi świata. Kiedy powstawała Czechosłowacja, miała być ona w założeniu państwem nowoczesnym, jednak nie do końca to się udało. Nie znaczy to, że literatura zagraniczna ma się tu źle. Czesi czytają autorów z całego świata, a wyznacznikiem jest ich wielki sukces wydawniczy. Literatura faktu, reportaże czy eseje nie cieszą się raczej dużym powodzeniem. Z polskich pisarzy bardzo dużym zainteresowaniem cieszy się Andrzej Sapkowski. Wiadomość o tym, że autor „Wiedźmina” wydaje następną książkę drukowano na pierwszych stronach praskich gazet. Wiadomo, że i Mariusz Szczygieł jest tutaj popularny, ale literatura polska zawsze była obecna. Kiedy sprowadzano ciało Henryka Sienkiewicza ze Szwajcarii do Polski, niejako „po drodze” trafiło ono do Pragi. Tu, w Muzeum Narodowym społeczność miasta urządziła mu pożegnanie, w którym uczestniczyły tysiące osób, w tym wiele ważnych postaci ze świata nauki, literatury i polityki.
– Faktycznie, czesko-polskie wybory i interpretacje mogą być zaskakujące…
-… jak choćby to, że bestsellerowa książka ks. Zbigniewa Czendlika, będąca wywiadem-rzeką z tym bardzo medialnym kapłanem, która w czeskim oryginale nosiła tytuł: „Łóżko – gospoda – kościół ––” została wydana w Polsce jako „Bóg nie jest automatem do kawy”. Mam wrażenie, że ze względu na postrzeganie stereotypowe Czechów w Polsce na siłę zmienia się np. tytuły, aby nie brzmiały one poważnie. Oni z założenia mają być niepoważni. Przypomnę, że kultowy film sprzed 50 lat „Homo homini Homolka” Polacy poznali pod tytułem „Straszne skutki awarii telewizora”. Inny przykłady to: czeski film „Bezwstydność” to polski „Do Czech razy sztuka”, a „Róża Kawasakiego” to „Czeski błąd”. Doszło nawet do sytuacji, kiedy Czesi nakręcili film pt. „Polski film”. Jest w nim bardzo znamienna scena, w której „polski reżyser” zatrudnia polskiego specjalistę od czeskiego humoru i ten poprawia czeskich twórców mówiąc im, że to, co proponują nie jest czeskim humorem… Z drugiej strony istnieje chyba naturalny i wspólny kod kulturowy. Proszę sobie wyobrazić, że recenzję amerykańskiego filmu „Furia” z Bradem Pittem w roli czołgisty walczącego w II wojnie światowej, zatytułowano w czeskiej prasie „Czterej pancerni i Brad Pitt”.
– Nie jest tajemnicą, że czytelnictwo u naszych południowych sąsiadów stoi na znacznie wyższym poziomie niż w Polsce.
– Kiedyś jedna z pisarek czeskich, przez wzgląd na to mało eleganckie stwierdzenie nie wymienię jej nazwiska, powiedziała, że Polacy to tacy Rosjanie, tylko częściej się myją… Ta, metafora odnosi się w rzeczywistości do czeskiego sposobu postrzegania Polaków. Mamy – według nich – w sobie trochę wschodu, ale też naturalną przynależność do kultury zachodniej. Choć z Czechami łączy nas pokrewieństwo językowe, to historycznie naszym wschodem były Ukraina, Rosja i Turcja; ich co najwyżej Słowacja. Bliskość Zachodu spowodowała, że w Czechach znacznie wcześniej niż u nas zlikwidowano analfabetyzm, a w każdej wiosce międzywojennej Czechosłowacji musiała być biblioteka, a cofnąwszy się do czasów c.k. monarchii w wielu miejscowościach funkcjonowały teatry. To wszystko ma wielopokoleniowy wpływ choćby na dzisiejszy poziom czytelnictwa, czy ogólnie – uczestnictwa w kulturze. Obecnie wydaje się tu ok. 15 tysięcy tytułów książek rocznie.
– Słyszałem, że sytuacja pisarzy w Czechach jest lepsza niż w Polsce.
– Osobiście mam nienajlepsze wspomnienia ze współpracy z czeskimi wydawnictwami. Począwszy od tego, że nikt nie pokazał mi, przed ukazaniem się „Pepików” w przekładzie, tekstu tłumaczenia. Mimo to książka odniosła sukces i zdecydowano się na drugie jej wydanie, na lepszym papierze, ale… ponownie nie zapoznano mnie z przekładem. Generalnie mam w tym względzie i dobre, i złe doświadczenia. W potężnym zalewie tytułów udało mi się jednak znaleźć swoje miejsce; np. obydwie moje książki były czytane w odcinkach w czeskim radio, miałem sporo spotkań autorskich, zdecydowanie więcej w Czechach niż w Polsce, chyba dlatego, że jestem tu bardziej znany w Pradze niż w Krakowie czy Warszawie. Jeśli nie jest się taką gwiazdą jak autor popularnych książek obyczajowych i romansów Michal Viewegh, trudno utrzymać się jedynie z pisania książek. Dlatego trzeba podejmować dodatkowe zajęcia. Ja pracuję jako przewodnik turystyczny polskich wycieczek po Pradze. Lubię to zajęcie, bo mam bezpośredni kontakt z Polakami, mogę – opowiadając o historii czeskiej stolicy i jej zabytkach – weryfikować pewne stereotypy funkcjonujące w powszechnym mniemaniu. Np. istnieje mocno zakorzeniony pogląd, że Czesi nas nie lubią…
– A lubią?
– Na to pytanie zawsze odpowiadam słowami znanego czeskiego „filozofa” i byłego hokeisty m.in. Cracovii Martina Dudaša, który twierdził „idiotę znajdziesz wszędzie”. Z tym, że on to powiedział bardziej dosadnie!
– To prawda, ale w każdym narodzie jest pamięć historyczna. Mam tu na myśli konflikt o Zaolzie, ale też przykre wspomnienie praskiej wiosny 1968…
– Myślę, że to temat zamknięty. Zaolzie interesuje głównie Zaolzie, zresztą, kiedy w marcu 1939 Niemcy utworzyli tam Protektorat Czech i Moraw, to czescy żołnierze nie mieli wątpliwości którędy uciekać do Francji i wybierali drogę przez Polskę. Jeśli zaś chodzi o rok 1968, Czesi dobrze wiedzą, że nie byliśmy wtedy suwerennym państwem, a polska armia musiała wykonywać polecenia ZSSR.
– Istnieją inne stereotypy?
– Oczywiście. Choćby taki, że Polacy to tacy cwaniacy, co potrafią sprzedać piasek na pustyni Arabom, że znacznie wiedzą o Czechach, niż Czesi o Polsce. Tymczasem weryfikacja jest bezlitosna. 90 procent oprowadzanych przeze mnie turystów wie o słynnym Kreciku z animowanej bajki, serialu „Sąsiedzi”, a starsi pamiętają „Arabelę”, „Szpital na peryferiach” czy „Kobietę za ladą”; Karela Gotta czy Helenę Vondraćkovą… Trzeba mocno się napracować, żeby uświadomić rodakom kim był Franz Kafka, Bohumil Hrabal czy Jaroslav Haśek. Czasem padają pytania, w której knajpie przesiadywał Józef Szwejk. Nie raz muszę tłumaczyć, że Szwejk był postacią fikcyjną, a jego twórca i autor książki pijał najchętniej tam, gdzie piwo dawano mu „na kreskę”… A już prawie nikt nie wie, że jedynym czeskim noblistą w dziedzinie literatury był Jaroslav Seifert, który otrzymał tę nagrodę w 1984.
– Jeszcze mniej osób wie, skąd wzięło się słowo „Pepik”, znamionujące Czecha…
– No właśnie… A to zdrobnienie od imienia „Józef”. Pepi, tak nazywano przecież naszego księcia Józefa Poniatowskiego. Może dlatego, że wychował się w Pradze, a jego nianią mogła być Czeszka lub Morawianka? Poza tym, określenie „pepik” przylgnęło też do praskiego, kutego na cztery nogi chłopaka z ulicy, odpowiednika krakowskiego andrusa czy lwowskiego baciara.
– W Krakowie byłeś częstym gościem na meczach piłki nożnej i hokeja. Czy kontynuujesz te kibicowskie pasje mieszkając od 9 lat w Pradze?
– Bywam na hokejowych spotkaniach Slavii (ulubionego klubu Bohumila Hrabala – przyp. aut.), a piłkarsko kibicuję Viktorii Żiżkov. Od lat wybierałem się na ich mecz, ale na przeszkodzie stawała mi zawsze tradycyjna pora ich rozgrywania, a mianowicie kwadrans po 10. w niedzielę… Prowadzę nocny tryb życia i dla mnie było to zdecydowanie za wcześnie… Ale, jesienią zeszłego roku udało mi się dotrzeć na stadion przy ulicy Seifertovej…
Mariusz Surosz.
Filozof, historyk, pisarz. Autor dwóch eseistycznych książek wydanych po polsku i czesku: „Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów” (nominacja do czeskiej nagrody literackiej „Bestseller 2011”) i „Ach te Czeszki”. Publikował też w: „Dzienniku Polskim”, „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, „Lidovych Nowinach”, „Listach”.
PIERWSZA miłość
Z PRZEMYSŁAWEM BORKOWSKIM, gościem KCK, satyrykiem i pisarzem , rozmawia Janusz Mika

– Jako młody chłopak byłeś urwisem płatającym figle, duszą towarzystwa, czy raczej stonowanym, dobrze ułożonym chłopcem, komentującym z dystansem rzeczywistość?
– Raczej to drugie. Nie byłem może jakimś odludkiem, ale moją ulubioną rozrywką było czytanie książek. Nie rwałem się w każdym razie na scenę, ani nie byłem mistrzem w opowiadaniu dowcipów. Jedynym moim sukcesem tego rodzaju w tamtym czasie była rola robota w szkolnym przedstawieniu, w której podobno byłem bardzo zabawny. Dopiero w liceum w zasadzie ujawniły się jakieś moje pierwsze talenty do rozśmieszania, ale to raczej na polu literackim. Pisałem wtedy zabawne wierszyki, które z upodobaniem czytane były przez moich kolegów i – co mnie szczególnie cieszyło – koleżanki. Napisałem nawet absurdalną sztukę, która zresztą stała się podstawą pierwszego programu mojego kabaretu.
– Kim chciałeś zostać, planując przyszłość w młodym wieku?
– Miałem dwa pomysły: chciałem zostać pisarzem albo wodzem wielkiej, zwycięskiej armii. Pisarzem zostać mi się udało, wodzem jeszcze nie. Ale ciągle nie tracę nadziei.
– Kiedy zauważyłeś, że potrafisz rozśmieszać towarzystwo?
– No cóż, prywatnie ciągle jestem raczej mrukiem, ale faktycznie potrafię być czasem zabawny. Szczególnie, gdy czuję, że mam widownię, która tego oczekuje. Włącza mi się wtedy „tryb sceny”. Zwłaszcza, jak zauważyłem, dzieje się tak na moich spotkaniach aktorskich, gdzie czasami aż sam się nie mogę nadziwić, jaki bywam dowcipny i błyskotliwy.
– Scena przyciągała Cię już wcześniej, czy też występy rozpocząłeś podczas studiów filologicznych, już jako członek Kabaretu Moralnego Niepokoju?
– W zasadzie, jak już mówiłem, poza Oskarową niemalże kreacją robota w szkolnym teatrzyku nie miałam wcześniej doświadczeń scenicznych. Nigdy też szczerze mówiąc bym nie przypuszczał, że tak będzie wyglądał kiedyś mój główny sposób zarabiania na życie. Jak widać jednak rzeczywistość potrafi czasem robić nam naprawdę niezłe dowcipy.
– Czym lub kim inspirowałeś się jako młody, początkujący kabareciarz i satyryk?
– Z literackich inspiracji to był głównie Gałczyński, który przez długi czas był moim absolutnie najukochańszym poetą, czy na przykład „Słówka” Boya. Jeśli chodzi zaś o inspiracje sceniczne, to oczywiście Monthy Python, a z polskich zespołów Kabaret Tey i Kabaret Potem.
– Jaki rodzaj humoru jest Twoim ulubionym?
– Bardzo lubię humor rosyjski, uwielbiam Gogola, Bułhakowa, bardzo śmieszą mnie też rosyjskie dowcipy. Rosyjski humor jest absurdalny, ale w zupełnie inny sposób niż na przykład angielski. Jest bardziej dosadny, czasem wręcz brutalny, a jednocześnie podszyty jakimś wewnętrznym smutkiem. Bardzo mi to odpowiada.
– Część ludzi uważa, że kabarety, które na dobre zawładnęły telewizją i które wypełniają publicznością największe hale, zdegradowały rolę teatru, który gromadzi znacznie mniejszą widownię. Zgadzasz się z taką tezą?
– Nie, absolutnie nie. Po pierwsze dlatego, że teatr moim zdaniem ma się całkiem nieźle. To, że nie wypełnia hal, to nic złego. Trudno przecież na przykład wyobrazić sobie wystawienie „Hamleta” w Tauron Arenie. Zresztą ostatnio teatr zdaje się iść śladem kabaretu, pojawiło się bowiem sporo objazdowych przedstawień, które jeżdżą po Polsce i występują w bardzo podobnych miejscach, co my (choć ciągle nie na halach). Często zajmują się też tym ci sami menadżerowie, którzy wcześniej zajmowali się kabaretem. Te spektakle cieszą się dużą popularnością i nie narzekają na brak widzów. Można więc powiedzieć, że kabaret wydeptał teatrowi ścieżkę. Ścieżkę, którą może dotrzeć do widzów w mniejszych niż Kraków, Warszawa, Poznań czy Wrocław miejscowościach.
– Kabaret Moralnego Niepokoju uchodzi, w powszechnej ocenie, za jeden z najbardziej intelektualnych. Jak oceniasz konkurencję, która w ostatnich latach bardzo się rozszerzyła?
– Kabarety są oczywiście różne, posługują się różnym typem humoru i docierają do różnej widowni. Jest jeden, czy dwa, których humor absolutnie mi nie odpowiada, ale nie będę tu wymieniał nazw. Tak naprawdę trudno mi być obiektywnym, bo środowisko kabaretowe jest niewielkie i do tego mocno z sobą zżyte. Często się spotykamy, gramy razem i najzwyczajniej w świecie się lubimy. Przyjaciołom zaś wybacza się więcej. Ale nawet z tym zastrzeżeniem uważam, że mimo wszystko nie jest najgorzej. Niektóre realizacje telewizyjne rzeczywiście stoją na dość niskim poziomie, ale programy sceniczne są zazwyczaj o wiele lepsze, a to właśnie na scenie, na żywo powinno się oglądać kabaret. To, co mnie dziś bulwersuje i zniesmacza, to nie poziom kabaretu, ale poziom stand upu. Tam faktycznie humor szoruje czasem po dnie. Dowcipy, które my opowiadamy sobie co najwyżej w garderobach, stand uperzy bez jakiegokolwiek zażenowania opowiadają na scenie. Jeden z moich znajomych był kiedyś na tak zwanej gali stand upu w Warszawie na Torwarze. Mówił potem, że gdyby nie znał popularnego określenia męskiej masturbacji, to nie zrozumiałby połowy programu.
– W którym kierunku rozwija się poczucie humoru Polaków? Czy w dalszym ciągu polityka i nasze, ludzkie przywary są tym, co śmieszy najbardziej? A może istnieje szansa, aby pojawił się nowy Monthy Python ze swoimi abstrakcyjnymi skeczami i filmami?
– Taka szansa zawsze istnieje, bardzo bym chciał, żeby tak było. Kabaret Mumio był kiedyś najbliżej czegoś takiego, zwłaszcza w swoim pierwszym programie, ale potem ten humor abstrakcyjny poszybował u nich mam wrażenie nieco zbyt wysoko i przestał być zrozumiały. Kabaret Na Koniec Świata też bardzo godnie reprezentuje ten nurt; ich LalaPoland był najlepszym telewizyjnym programem satyrycznym od wielu lat. A Polaków śmieszy niezmiennie to samo, czyli najogólniej mówiąc obyczajówka. Relacje damsko-męskie, relacje w rodzinie i tym podobne rzeczy. Najbardziej podobają się i najbardziej śmieszą skecze, które opisują sytuacje znane każdemu z codziennego życia: imprezy rodzinne, kłopoty z dziećmi czy wizyty w urzędach. Polityka chyba mniej, zresztą żarty polityczne stały się ostatnio dość niebezpieczne i to wcale nie dlatego, że można się przez nie narazić władzy. Po prostu Polska jest dziś tak bardzo podzielona, że wypowiadając taki żart, automatycznie narażamy się na sytuację, że obrazi się na nas połowa widowni.
– Kiedy wracasz do domu do długiej trasie, masz jeszcze ochotę się śmiać? Zaszywasz się w domowych pieleszach i odreagowujesz śmiech i hałas widowni, czy myślisz już o kolejnych występach i kolejnych skeczach?
– W domu jestem raczej wyciszony. Górnik po powrocie z szychty nie schodzi przecież wieczorem do piwnicy i nie fedruje węgla dla przyjemności, ja też więc w wolnym czasie nie opowiadam kawałów i nie robię wszystkim dowcipów. Zajmuje mnie wtedy raczej ta druga, trochę bardziej mroczna strona mojej osobowości. Piszę kryminały.
– No właśnie… Równolegle z karierą sceniczną w kabarecie, realizujesz się literacko. Były wiersze, opowiadania, a w ostatnich latach zaistniałeś jako autor powieści kryminalnych. Czy właśnie kryminał jest odskocznią od satyry?
– Nie nazwałbym tego odskocznią, bo literatura i pisanie to była moja pierwsza miłość, znacznie starsza niż kabaret, a teraz to także mój drugi, pełnoprawny zawód. Wszyscy zresztą zaczynaliśmy jako poeci, skończyliśmy polonistykę i to właśnie tam założyliśmy kabaret. Ja swoją pierwszą powieść wydałem dziesięć lat temu, swój pierwszy kryminał sześć lat temu, teraz piszę już czwarty i od dawna już bycie pisarzem zajmuje mi znacznie więcej czasu, niż bycie kabareciarzem.
– Dałeś się też poznać jako „Piłsudski” w niezwykle popularnym w Internecie „Uchu prezesa”. Pojawiłeś się tam jednak tylko raz. Dlaczego?
– Pojawiłem się dwa razy po prostu dlatego, że właśnie dwa razy ta postać wystąpiła w „Uchu Prezesa”. Może to niezbyt często, ale za to grałem postać o najwyższej randze w całym serialu. Jako jedyny też miałem szablę. Zupełnie mnie to satysfakcjonuje.
– Jakie są Twoje artystyczne plany na najbliższy czas?
– Piszę kolejną powieść, kryminał, który tym razem będzie dział się w Warszawie, a nie jak poprzednie trzy w moim rodzinnym Olsztynie. Postanowiłem zakończyć (albo przynajmniej zawiesić) tamten mój olsztyński cykl, którego bohaterem był psycholog Zygmunt Rozłucki i napisać coś zupełnie innego, w innym stylu i z innymi bohaterami. Bardzo mnie ten pomysł pochłania i ekscytuje, myślę, że wyjdzie z tego całkiem niezła książka. Mam już nawet tytuł: „Odrobina nicości”. Sądzę, że pojawi się w księgarniach w tym roku przed wakacjami. Póki co, mogą państwo sięgnąć po cykl z Rozłuckim. Wydane zostały jego trzy części: „Zakładnik”, „Niedobry pasterz” i „Widowisko”. Ostatnia, „Widowisko”, miała premierę w pod koniec lipca, więc to jeszcze ciągle całkiem świeża rzecz.
– Jako polonista z pewnością jesteś na bieżąco z nowymi trendami literackimi. Co szczególnie uwiodło Cię w literaturze współczesnej?
– No właśnie, niestety, nie jestem zupełnie na bieżąco, nad czym bardzo ubolewam. Jako pisarz piszący powieści kryminalne, sam czytam głównie kryminały właśnie oraz literaturę fachową z dziedziny kryminalistyki i psychologii. Na inne książki nie starcza mi po prostu czasu. Padłem można powiedzieć ofiarą typowej dla dzisiejszych czasów, przeklętej specjalizacji.
– Twoi koledzy z Kabaretu Moralnego Niepokoju to także poloniści. Czy oni także piszą i wydają książki? A może są pierwszymi, którym pokazujesz swoje utwory, jeszcze przed wysłaniem ich do redakcji?
– Robert Górski wydał dwie książki, ale nie są to powieści, tylko książki poświęcone jego działalności kabaretowej. Druga z nich „Jak zostałem prezesem” opisująca kulisy powstawania „Ucha Prezesa”, została wydana w ubiegłym roku. Serdecznie ją polecam, bo jest naprawdę ciekawa i bardzo śmieszna.
– Czy, jako autor powieści kryminalnych, posiadasz własną publiczność, która na spotkaniach autorskich traktuje Cię stricte jak literata, czy jednak popularność zdobyta przez występy w kabarecie przeważa? Jakie pytania najczęściej ludzie zadają Ci w takich wypadkach?
– Te publiczności różnią się i nie do końca pokrywają. Mam wrażenie, że spora część ludzi, którzy znają mnie z kabaretu, nie ma pojęcia, że piszę książki; z kolei ci, którzy czytają moje powieści, ze zdziwieniem dowiadują się, że występuję w kabarecie. Czytelnicy, którzy przychodzą na moje spotkania autorskie, traktują mnie jednak głównie jako pisarza. Pytania o kabaret oczywiście pojawiają się, ale są raczej pobocznym tematem. Zazwyczaj pada wtedy pytanie, jak daje się pogodzić występowanie na scenie z pisaniem. Odpowiadam wtedy, że znakomicie daje się to pogodzić. Praca w kabarecie daje sporo wolnego czasu, bo występy są głównie w weekendy, i ten czas można poświęcić właśnie na pisanie. Gdybym pracował na przykład w biurze i chodził do pracy codziennie na osiem godzin, byłoby mi znacznie trudniej zostać pisarzem.
Przemysław Borkowski
Pisarz, poeta, felietonista, scenarzysta i aktor. Jest absolwentem Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego; współtworzy Kabaret Moralnego Niepokoju, był gościem jubileuszowego 50. Krakowskiego Czwartku Kryminalnego w 2018.
Był felietonistą portalu Onet.pl, miesięcznika „Kariera” i dziennika „Metropol”. Współpracował z tygodnikiem „Przekrój” i kwartalnikiem „Fronda”. Na łamach „Frondy” ukazało się ponadto jego opowiadanie Miasteczko Dermań.
Książki: „Zeszyt w trzy linie” (tomik wierszy z 2000 roku; współautorzy: Mikołaj Cieślak i Robert Górski), „Gra w pochowanego” (powieść; wyd. Fabryka Słów 2009), „Opowieści Central Parku” (zbiór opowiadań; wyd. Pisze Się 2011), „Hotel Zaświat” (powieść; wyd. Oficynka 2013), „Zakładnik” (kryminał; wyd. Czwarta Strona 2017), „Niedobry pasterz” (kryminał; Czwarta Strona 2018).
Filmografia: 2007 „Ryś”, reż. Stanisław Tym (w roli „młodego, ale uczciwego”), 2017 „Ucho Prezesa” (w roli Piłsudskiego we śnie prezesa).

Genezyp Kapen
Już jest! Genezyp Kapen z płytą „Hejt&Łor”!!!
Krowoderski tryptyk do posłuchania i zobaczenia https://www.youtube.com/channel/UCdk8gkQcOiXFFVrEpa0W3NQ, w sprawie kupna płyty (30 zł) piszcie do lidera kapeli, naszego prezesa Janusza „Gonzo” Miki: jmika1965@gmail.com.



Niepokojąca sielanka
Ameis – nasze fundacyjne Macondo… Zapraszamy do lektury reportażu, który ukazał się w portalu austriart.pl.
